Zre sie tu glownie indzere. Indzera to taki syfny placek ze zboza (tef albo gorzej - zalezy od statusu knajpy). Na indzere rzuca sie tu mieso (z kozy lub owcy) - to drozsza i syfniejsza wersja, lub warzywa. Po dlugich prosbach mozna zastapic indzere chlebem. Ewentulanie monza zjesc tu makaron z jakims sosem. To podobno pozostalosc po wloskiej okupacji. Czuc jednak, ze skonczyla sie ona ponad pol wieku temu. Ale generalnie nie jest zle. Lepiej niz w mongolow (chuszury bllleeee). Poza tym maja swoj piwo. Jest ok. I zajebiscie moncna kawe. Jedna filizanka mozna napoic pol przecietnego polskiego biurowca. Aby to moc wypic do kazdej filizanki wsypuja 14 ton cukru (z trzciny cukrowej. Od herbaty raczej sie odchodzi. Ale dzis i tak idziemy z Adamem na wode.
A jesli chodzi o glowne osiagniecie kulinarne to zjedzenie calej kozy, swiezo zarznietej przez szefa wioski. Oprawil ja nasz przewodnik a przyprowadzil Golota. Jedli wszyscy przez dwa dni - zajebista. Tylko Murzyny uwazaja, ze nie zjedlismy calej, bo nie tknelismy surowej, cieplej watroby. To podobne najlepsze. Nastepnym razem obiecuje poprawe. Aha - Andrzej bardzo lubi dzieci.